„Makbet” Williama Szekspira w reż. André Hübnera-Ochodlo w Teatrze Mickiewicza w Częstochowie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Jest poważne podejście do tekstu, nie ma wygibasów mających koniecznie dowieść jakiejś obcej Szekspirowi, współczesnej tezy. Zarazem nie jestem pewien, czy mnie reżyser przekonał, że trzeba wystawić właśnie to.
Z ciekawością pojechałem do Częstochowy, aby w tamtejszym teatrze imienia Adama Mickiewicza obejrzeć „Makbeta” Williama Szekspira. Wszystko było w tym ciekawe. Od nieustających spotkań z Ukraińcami na trasie, przez odkrycie, że samo miasto nabrało odrobinę metropolitalnego sznytu, po wizytę po wielu latach na Jasnej Górze.
Sztuka prosta i tajemnicza
Z podziwem chłonąłem samą atmosferę premiery. Stawiły się na nią miejscowe elity na czele z władzami Częstochowy, przyjechali też dyrektorzy innych teatrów, choćby szekspirowskiego z Gdańska. Widać było ogromne skupienie tej publiki, która przetrzymała długie przemówienie dyrektora, a potem skłoniła głowę przed logiką krwawej, mrocznej baśni. Jeśli potrzeba było dowodu, że Częstochowa potrzebuje teatru, dostałem go.
„Makbet” to najkrótszy dramat Szekspira, owiany na dokładkę legendą. W brytyjskich teatrach nie wymawia się tego tytułu (no chyba, że się go wystawia, wtedy chyba nie można tego uniknąć). Ale na co dzień to „Scottish Play” („Szkocka Sztuka”) albo po prostu „Play” („Sztuka”). W „:Garderobianym” Ronalda Harwooda widzimy jak przerażony Sir odczynia uroki, kiedy jednak ta nazwa padła z jego ust. Podobno inscenizacje „Makbeta” przynoszą pecha.
W roku 1937 sam Laurence Olivier o mało nie zginął w wypadku podczas jego wystawiania. Czy klątwę spowodowały przed wiekami wiedźmy zazdrosne o pokazanie ich koleżanek na scenie? Czy też sam Szekspir ujawnił nieopatrznie jakieś rytuały towarzyszące spotkaniu Makbeta i Banka z czarownicami? Różnie się o tym mówi. Dość, że uważa się ten dramat za feralny.
W Częstochowie wystawił „Makbeta” André Hübner-Ochodlo, ostatnia miłość Agnieszki Osieckiej, wieloletni dyrektor sopockiego teatru Atelier, imienia tej poetki. Wystawiał Szekspira już kilka razy i często w koprodukcji z teatrem częstochowskim. Byłem ciekaw, jak sobie poradził. Efekt oceniam na cztery z minusem albo na trzy z plusem. Wstydu nie ma. Jest poważne podejście do tekstu, nie ma wygibasów mających koniecznie dowieść jakiejś obcej Szekspirowi, współczesnej tezy. Zarazem nie jestem pewien, czy mnie reżyser przekonał, że trzeba wystawić właśnie to.
Zacznę od tego, że sam tekst jest nie tylko stosunkowo krótki, ale też w stosunku do innych tekstów wielkiego dramaturga prosty. Nie ma tam dwuznaczności, niuansów, rozterek jak w „Hamlecie” czy nawet „Królu Learze”. Nie ma też takiego ładunku poezji jak w „Romeo i Julii” czy w niektórych szekspirowskich komediach. Tytułowy bohater, szkocki możnowładca i wódz, namówiony przez żonę, a poniekąd wcześniej przez Wiedźmy, popełnia pierwszą zbrodnię zabija króla Duncana by zająć jego miejsce. To popycha go do następnych, coraz straszniejszych czynów.
Mamy morał zawarty w finale. Wiedźmy nie tylko podsyciły ambicję Makbeta, ale oszukały go co do wymowy przepowiedni. Makbet jest więc skazany na efektowną klęskę. W ostateczności to więc opowieść o szaleństwie, ale takim zero-jedynkowym, pozbawionym komplikacji. Owszem, pozostaje jeszcze język, plastyczny, chwilami przerażający. Ale nie odsłania on tylu tajemnic, co w jego niektórych innych sztukach.
Można na siłę piętrzyć dodatkowe wymowy – poza tekstem . Tak postąpił choćby Grzegorz Jarzyna uznając w roku 2007, że mord Makbeta to konsekwencja jego wojennego zaangażowania, więc w TR poprzebierał bohaterów we współczesne mundury armii amerykańskiej z Iraku biczując militaryzm. Wyszło jak zawsze w takich przypadkach – dysonans między słowami, a obrazami mnie raził pomimo sprawnego aktorstwa. Stawiałem sobie skądinąd pytanie, ile zrozumie z tak potraktowanego tekstu osiemnastolatek oglądający to po raz pierwszy, jeśli nie dostanie od kogoś wspomagającego „libretta”.
Pytanie o czytelność
Nie jestem też do końca pewien czytelności częstochowskiej inscenizacji, mimo że tu akurat nie ma (i dobrze) generalnego pomysłu przenoszącego akcję całkiem gdzieś indziej. Kostiumy są raczej współczesne, co staje się już w takich szekspirowskich produkcjach rutynową manierą. Spektakl zostaje otwarty dodaną sceną: Makbet i jego żona chowają swoje dziecko. Są do tej straty niejasne odniesienia w tekście sztuki. Dla inscenizatora to ma być klucz do psychiki pary głównych bohaterów, szczególnie Lady Makbet. Postać zmarłego dziecka będzie się jeszcze pojawiać potem w tle – jako duch.
A zarazem wiele sensów zostaje zatartych. Nie ma właściwie wprawiających wszystko w ruch Wiedźm, treść ich proroctw jest tylko wspominana (pada też kilka zdań z offu), chyba niedostatecznie dobitnie, nie wiem, czy staje się to w pełni zrozumiałe. To samo dotyczy dalszych zdarzeń. Wobec wycięcia postaci Malcolma, szukającego pomsty syna Duncana, finałowa scena, w której Las Birnamski rusza na uzurpatora, właściwie się nie tłumaczy, bo nikt nie zapowiada użycia gałęzi jako zasłony dla nacierających wojsk. No owszem, Makduf niesie gałązkę. Czy to wystarczy, aby wszystko zrozumiał przywołany przeze mnie osiemnastolatek? Niekoniecznie.
Wobec prostoty Makbetowych przesłań, nie jestem też pewien, czy akurat ten tekst należało aż tak mocno ściskać. Szansą dla niego był rozmach, rozbudowa teatralnej maszynerii, rozmaite smaczki w tle. Pamiętam, jak jako dziecko przestraszyłem się Wiedźm oglądając „Makbeta” po raz pierwszy. Dziś zapewne taki efekt osiągnąć trudniej. Ale postawiłbym na wrażenie, na teatr wielkiego widowiska.
Makbet powinien się na przykład przeglądać we własnym wystraszonym dworze. Tymczasem na scenie mamy zaledwie ośmioro aktorów. Dwór najpierw króla Duncana, potem Makbeta imitują dwie aktorki przebrane za mężczyzn i przemawiające zdeformowanymi przez urządzenia głosami. Ich udział w zdarzeniach jako tło akcji robi nawet jakieś teatralne wrażenie, zwłaszcza że Teresa Dzielska i Sylwia Oksiuta- Warmus okazały się całkiem sugestywne. Ale patrząc na całość, miałem wrażenie dziwnego, nadmiernego wyciszenia. To nie powinna być aż tak kameralna historia. Możliwe, że sprowadzona do dialogów między kilkoma postaciami staje się jeszcze bardziej przewidywalna, pomimo całej plastyczności i dramatyzmu tych rozmów. Staje się też chwilami zbyt statyczna.
Ładne sceny, średnia całość
Równocześnie kilka scen brzmi jednak mocno, coraz mocniej, czym bliżej końca – dotyczy to na przykład szaleństwa a potem śmierci Lady Makbet czy końcowego starcia Makbeta z Makdufem. Bywają ładnie skomponowane, także plastycznie. Mamy ciekawe, zgodnie z modą „ponadczasowe” dekoracje reżysera i Stanisława Kulczyka. Mamy świetną muzykę Adama Żuchowskiego, stałego partnera Ochodlo w jego kolejnych produkcjach, ona akurat nadaje akcji gorączkowego, miejscami wręcz obsesyjnego klimatu.
Żachnąłem się słysząc zawczasu, że w inscenizację wpleciono songi Stephena Crane’a. A jednak nie powstały z tego szkody, ba niektóre stały się wartością dodaną. Śpiewa Marta Honzatko, a jedną Mariusz Urbaniec grający Makdufa.
Aktorzy traktują całą historię serio i starają się. Moim pierwszym „Makbetem” była telewizyjna inscenizacja Andrzeja Wajdy z 1969 roku. Do dziś pamiętam Tadeusza Łomnickiego i Magdalenę Zawadzką jako parę morderców. Ciężko z nimi w moich oczach konkurować. Adam Machalica jako Makbet i Anna Paliga jako Lady Makbet na początku wydawali mi się zbyt „rozwierzgani” szukający dramatyzmu w nazbyt ekspresyjnym, przerysowanym ruchu. Ale z biegiem zdarzeń przemawiali do mnie coraz mocniej. Podawali tekst komunikatywnie. Dawali się zapamiętać. On to syn i wnuk znanych aktorów. Ona – bohaterka głośnej afery, oskarżyła łódzką filmówkę o mobbing.
Warto pamiętać, że takie postaci jak Duncan (Michał Kula), Banko (Adam Hutyra) czy Makduf (Mariusz Urbaniec) niosą ze sobą mało psychologicznych komplikacji. Kula przemawia do nas z wózka na kółkach, aktor uosabiająca starość i słabość dobrego króla nie wstaje nawet podczas finałowych oklasków, więc przekuwa własną fizyczną słabość na atut widowiskowej wiarygodności.
Z kolei Urbaniec zdaje się rozsadzać swoim temperamentem plakatową postać Makdufa. Niezwykle utalentowany, znany mi z dyplomów w warszawskiej Akademii Teatralnej, młody aktor staje się syntetycznym wieszczem grozy, symbolem wszelkich ofiar, także tych z dzisiejszych czasów. Możliwe, że z powodu wieku nie mógł zagrać Makbeta, ale jest materiałem na pierwszego tragika, choć do tej pory znałem go z ról raczej komediowych czy nawet groteskowych.
Jak więc wypada ten bilans? Na plus czy na minus? Niewątpliwie coś w tym „Makbecie” było, przywołana już powaga zrobiła wrażenie na częstochowskiej publiczności. Równocześnie pozostałem z poczuciem niedosytu. Ale przecież dzisiejszy teatr przyzwyczaił mnie do mocniejszych rozczarowań. Powtórzę: mimo wszystko warto było pojechać….