"Sprzedawcy gumek". Spektakl ekstrawagancki, inteligenty i śmiały

Troje tych biednych aktorów przez dwie godziny truło nam o swoim życiu, jakby było w nim coś, czego sami nie znamy. To cytat, nie fragment recenzji najnowszego spektaklu w częstochowskim teatrze.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Czy może być coś mniej uduchowionego, coś bardziej doczesnego niż prezerwatywa? A co dopiero, gdy w grę wchodzi ich 10 tysięcy? To ilość tak wielka, że zdaje się - niczym czarna dziura - wpływać na czas i przestrzeń. Na pewno robi to jednemu z bohaterów sztuki, która tuż przed świętami weszła do repertuaru Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie.

Marzenia o kondomie w falach oceanu

Tyle właśnie dóbr doczesnych bohater odziedziczył po ojcu. Przez 20 lat jego życie grawituje wokół problemu: co zrobić z "10 tysiącami opakowań wyśmienitych gumek produkcji australijskiej". Sam nie zużyje, to dokonana przez ojca lokata kapitału. Chciałby jakoś spieniężyć całość, marząc o czymś, co będzie później - o jakimś mitycznym Teksasie, krainie pełnej pięknych, bogatych dziewcząt spragnionych jego - Szmuela Sprola - względów. Z drugiej strony boi się wypuścić swój legat z rąk, powierzyć jego sprzedaż Beli Berlo, właścicielce apteki. Wolałby zbyć wszystko na pniu - choćby poznanemu w aptece Johananowi Cingerbajowi. Ale Bela i Johanan też mają swoje "prezerwatywy".

Ech, gdyby nie one, uleciałby człowiek ku rzeczom pięknym, ku wielkim uczuciom. Niestety, doczesność łapie za nogi i przyciąga do ziemi. Kusi, by czekać na "Coś" - coś innego, lepszego, na to, by ujrzeć swój kondom w falach oceanu, nie tylko w ścieku. Można potem wrzeszczeć, że się chce wreszcie dostać swoją chwilę szczęścia, błagać o to Boga, los, przodków w zaświatach. Modlić się do nich: zróbcie coś, zróbcie. Ale kiedy dostaje się wyproszoną szansę, nie o niej się myśli, lecz o doczesności właśnie - o koncie w banku, o aptece. O dwóch walizkach kondomów.

Publiczność się śmieje i śmieje

Nie ma siły, żeby w obliczu tak absurdalnego przejawu realności widzowie komediodramatu Hanocha Levina nie kulali się ze śmiechu. Jedna pani na spektaklu przedpremierowym już na początku dostała ataku głośnego rozbawienia z licznymi nawrotami - aż do samego końca, kiedy już nie wiadomo było, co robić najpierw, śmiać się czy płakać. Bo nagle szamotanina trójki bohaterów z "10 tysiącami opakowań wyśmienitych gumek produkcji australijskiej" wydała się nam czymś, co sami poznaliśmy aż zbyt boleśnie.

Częstochowski spektakl jest ekstrawagancki i inteligentny

Inscenizacja, dokonana w Teatrze im. Mickiewicza przez Andrzeja Bartnikowskiego, mistrzowsko podkreśla zalety oryginału. Też jest ekstrawagancka, inteligentna, śmiała. Przykład: spektaklowi towarzyszą piosenki, więc można było dobrać jakiś zespół muzyczny i po prostu je zaśpiewać. Ale nie, reżyser stawia aktorów przed mikrofonami, każe im wydawać różne dźwięki, stukać, tupać, nagrywa wszystko, odtwarza na żywo, by powstał ni to podkład, ni to chórek. I dopiero z taką, bynajmniej nie kocią "muzyką" w tle Agata Ochota-Hutyra, Michał Kula i Antoni Rot śpiewają. Nikt z zewnątrz, żaden siedzący z boku pianista nie wplątuje się między niezwykłą nić porozumienia, jaka łączy tu widza z aktorem. Nić tym silniejszą, że spektakl odbywa się na scenie kameralnej.

Kameralny nie znaczy mniej wyrazisty. Cała trójka wykonawców osiąga takie poziomy emocji, że powietrze aż iskrzy, że wstrzymuje się oddech, a nawet łzy. Emocji tym silniejszych, że skontrastowanych z beztroskim absurdem scen komediowych.

Fakt, że sceny te traktują o "10 tysiącach opakowań wyśmienitych gumek produkcji australijskiej" może u przyszłych widzów rodzić obawę, czy sztuka Levina nie jest aby wulgarna. Obawę tym silniejszą, że tu i ówdzie reżyser z przymrużeniem oka potraktował rekwizyty i np. Johanan wkracza do mieszkania Beli (by odrobinkę w nim zanocować) z nadętym zabawkowym balonikiem w garści.



Nie przegapcie tej sztuki

Cóż, spektakl przedpremierowy oglądałam na widowni wypełnionej przez nauczycieli. Nie tylko żaden nie krzyknął: "Wstyd!", ale na koniec wszyscy unieśli swe autorytety z foteli, by uhonorować twórców przedstawienia owacjami na stojąco.

Swoją drogą jednak, wybierając się - obowiązkowo! - na "Sprzedawców gumek" lepiej będzie ściśnięte pośladki zostawić w domu.

Joanna Skiba
Gazeta Wyborcza