» Wszystkie moje postaci długo we mnie żyją – rozmowa ze Stanisławą Celińską
- Moja droga życiowa to taki łańcuszek, którego każde ogniwo musi być starannie wykute. Każdą rzecz staram się robić perfekcyjnie. Może dlatego wpadają kolejne propozycje, ale może po prostu mam szczęście... - mówi STANISŁAWA CELIŃSKA, aktorka Teatru Współczesnego w Warszawie.
«Z aktorką Stanisławą Celińską rozmawia Beata Jajkowska
Dlaczego akurat historię umierającej na raka farmerki wybrała sobie Pani na jubileusz 35-lecia pracy na scenie?
- To przypadek. Nieżyjący od dwóch lat Bogdan Augustyniak, reżyser sztuki "Grace i Gloria" oraz dyrektor Teatru na Woli, zaproponował mi kiedyś tę rolę. Gdy zbliżał się mój jubileusz, pomyślałam, że piękna osobowość i wzruszająca postać Grace to dobry pretekst, by ludzie przyszli do teatru.
Grace jest postacią Pani bliską?
- Lepsząode mnie, choć jest we mnie dużo z Grace. Bardzo fajnie jest grać rolę, z której można się dużo nauczyć. A ja z Grace czerpię wiele. Jej siła kobiety z ludu, wiara i mądrość życiowa są niesamowite. Grace to szalenie charyzmatyczny człowiek. Niesamowite jest też to, że reżyser zrobił tę sztukę krótko po śmierci swojej żony, z którą był bardzo związany. Chciał się w ten sposób rozprawić z tematem, oswoić śmierć. A za chwilę umarł sam...
Opada kurtyna, gasną światła, a Pani zostawia wykreowaną przez siebie postać za kulisami, sama przeistacza się w Stasię, która jak każdy człowiek boryka się z problemami życia codziennego. Łatwo się otrząsnąć po roli?
- Bardzo trudno, wszystkie moje postaci długo we mnie żyją. Ale żeby w ogóle ten zawód uprawiać i nie wykończyć się, trzeba mieć wrażliwość motyla i odporność słonia. Im bardziej angażująca jest rola, tym dłuższy czas jest potrzebny, by ją z siebie zrzucić. A ja się go staram nie przyspieszać. Często wracam z teatru do domu, biorę na spacer psa i powoli emocje ze mnie spływają.
Po której roli najtrudniej było Pani dojść do siebie?
- Jako młoda dziewczyna grałam Ninę w "Krajobrazie po bitwie". Ta tragiczna postać tak weszła we mnie, że nie mogłam się od niej wyzwolić bardzo długo. Teraz lepiej sobie z tym radzę, bo mam więcej doświadczenia i wiem, co robić. Choć przeżycia są podobne, sposób wychodzenia jest zdrowszy i mądrzejszy. Staram się zachować dystans, bo nie o to chodzi, bym ja płakała, tylko o to by ludzie przeżywali. Co z tego, że się zagram na śmierć, jak ludzie pozostaną niewzruszeni...
Walnąć porządne rólsko, grzmotnąć słowem, osobowością, siłą i problemem - mówiła Pani w jednym z wywiadów. Ile razy to się udało w ciągu tych 35 lat?
- Parę razy się zdarzyło. Czasami wpadają role, o których nawet nie marzyłam. Na przykład u Krzysztofa Warlikowskiego w "Zachodnim Wybrzeżu" Koltesa gram starą, silną Indiankę, która mówi po hiszpańsku i w jakimś indiańskim narzeczu. Moja Grace też jest niezłym rólskiem. Podobnie jak sztuka "Baba-Dziwo" Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, w reżyserii nieżyjącego już Henryka Kluby. No i nadal uważam za swoje niezłe rólsko trwającą niewiele ponad minutę piosenkę "Uśmiechnij się" podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu.
A rola spragnionej miłości tancerki peep-show w spektaklu "Oczyszczeni"... Ciężko było zagrać taką postać?
- Co najmniej ze trzy razy miałam ochotę uciec z prób. Ta rola przyniosła mi wiele nagród i była wielkim zaskoczeniem, dla mnie samej też. Teraz jedziemy z tą sztuką do Portugalii, ale na początku bardzo się bałam, że zgniłe pomidory polecą z widowni. Nie poleciały, ale rola ta jest dla mnie ogromnym wysiłkiem. Do obnażania już się nawet przyzwyczaiłam, najtrudniej jest wbić się na wysokie obcasy i tańczyć. Przed spektaklem bardzo długo trwa moja transformacja w kobietę w peep-show. Ale to zmusza mnie do wysiłku, przekroczenia pewnych barier i daje satysfakcję.
Jest rola, której by się Pani nie podjęła?
- Odmówiłam zagrania w sztuce o żywotach świętych. Miałam grać osobę, która pluje na Chrystusa, zamierza się na niego i wygłasza obelżywe słowa. Nie przeszłyby mi przez gardło. Kiedyś miałam robić poemat do "Anki" Broniewskiego o córeczce, która umarła. Nie byłam w stanie, dzieci to moje tabu. Choć trochę się pokonałam i zrobiłam dla Teatru Telewizji "51 minut" na podstawie sztuki Ingmara Villqista - dziś dyrektora Teatru Miejskiego w Gdyni - o matce, której syn umiera na AIDS.
Wiele polskich aktorek w średnim wieku skarży się, że nie ma dla nich ról. Pani jest zaprzeczeniem tej tezy. Grywa Pani w teatrze, filmie, serialach, robi dubbingi, śpiewa... Gdzie tkwi fenomen?
- Moja droga życiowa to taki łańcuszek, którego każde ogniwo musi być starannie wykute. Każdą rzecz staram się robić perfekcyjnie. Może dlatego wpadają kolejne propozycje, ale może po prostu mam szczęście... Nie mam udanego życia prywatnego, mam wprawdzie dzieci, ale nie mam partnera. Nie jest to dla mnie bolączką, choć czasami człowiek tęskni za towarzyszem. W życiu zawsze jest coś za coś. Nie można mieć wszystkiego i nikt nie jest do końca szczęśliwy. Ale jak mówi Grace - trzeba się cieszyć każdym dniem.
Potrafi Pani?
- Nauczyłam się, bo bycie szczęśliwym to sztuka. Mam na piecu... tak, tak, mam piec w domu - poprzyklejane kartki z różnymi sentencjami. Na jednej jest: "przyjemność na dziś". Bo to bardzo ważne, by codziennie sobie jakąś przyjemność sprawić. To nie musi być prezent, to może być pięć minut spaceru, dodatkowa godzina snu, podpięcie firanki, przesunięcie mebla. Nie wolno zapominać o sobie, bo wtedy też bardziej pamięta się o innych.
Rozmawiamy w Gdyni. Gdyby Pani złapała w Bałtyku złotą rybkę, to jakie by Pani miała do niej trzy życzenia?
- Po pierwsze - prosiłabym o zdrowie dla moich dzieci. Po drugie - o zdrowie dla moich wnuków. Po trzecie - o moje zdrowie.»
Beata Jajkowska
Źródło: Polska Dziennik Bałtycki online 19-11-2008