Pokolenia Deyny
„Deyna Kazimierz, nie rusz Kazika bo zginiesz, Deyna Kaziemieeeeeerz.” Jest 29 października 1977 roku, mecz Polska -Portugalia, 35 minuta i 40 sekunda, Kazimierz Deyna strzela bramkę z rzutu rożnego, bramkę zapewniającą polskiej drużynie awans do Mistrzostw Świata. W tym samym czasie, gdzieś na polskiej prowincji rodzi się bohater sztuki Rodosława Paczochy (rocznik 77') – statystyczny Polak – Kowalski. Ojca Kowalskiego nie ma w szpitalu, gdyż właśnie kibicuje Polakom grającym w owym historycznym meczu. Podobnie jak jego dziadek, wujkowie i znakomita większość polskiego społeczeństwa.
Sztuka Radoslawa Paczochy jest sztuką, jak to się pięknie mówi – rozliczeniową. Sztuki rozliczeniowe mają w polskiej dramaturgii wyjątkowo bogatą tradycję, wystarczy wspomnieć Osiecką, Mrożka („Tango”), Różewicza („Kartoteka”), czy większość twórczości właśnie dzisiejszych trzydziestokilkulatków z tzw. Pokolenia Porno (Krzysztof Bizio, Michał Walczak, Przemysław Wojcieszek). Sztuka Paczochy nie jest w tym względzie ani specjalnie nowatorska, ani wyjątkowo odkrywcza. Wpisuje się po prostu w nurt, i to ten o lżejszym, bardziej groteskowo – kabaretowym tonie, pod którym jednakże da się dostrzec dość gorzki obraz polskiego społeczeństwa. Społeczeństwa ukazanego na przykładzie statystycznej polskiej rodziny 2 + 2 plus dziadek..
Paczocha rozlicza Polaków z ostatnich 35 lat. Przeżywamy razem z bohaterem te 35 lat jego życia, przy okazji rozliczając się ze swoim. I rówieśnicy bohatera, do których się akurat przypadkowo zaliczam, bo też miałam szczęście czy nieszczęście urodzić się w pamiętnym 1977 i też uczyłam się: „Jak to będzie w Bierniku?” jakby od tego zależało moje życie. I rówieśnicy jego ojca, którego „zasadą był brak zasad”: zapisał się do partii, bo mu się opłacało (chciał wyremontować łazienkę), a dzieci chrzcił z wielką pompą u rodziny w zielonogórskim, potem do Solidarności, bo akurat zmienił zdanie.
I dziadka komentującego sytuację polityczną w Polsce (sk......ny!), ze swojego stałego miejsca w fotelu przed telewizorem. Każde pokolenie znajdzie tu coś dla siebie, to pewne. Czy wspominając czasy PRL-u, czy zalążki kapitalizmu (stoisko z białymi skarpetkami, którymi handlował Ojciec głównego bohatera), czy początki XXI wieku - wieku „pielgrzymstwa polskiego”... do Anglii na zmywak.
Reżyserem częstochowskiej wersji „Być jak Kazimierz Deyna” jest Gabriel Gietzky i, muszę przyznać, ma pomysł na tę sztukę. Przedstawienie jest po prostu meczem piłkarskim - 2 połowy po 45 minut i 11 zawodników, grających różne role, w zależności od potrzeb tekstu. Trener Gietzky dobrze ustawił swoją drużynę. Każdy z zawodników – aktorów ma swoje miejsce w zespole i wykonuje „kawał dobrej roboty, dając z siebie wszystko”. W ataku znakomita Iwona Chołuj jako Matka, nie ustępujący jej, zawsze w asyście Waldemar Cudzik – Ojciec, fenomenalny (jak zawsze), na prawym skrzydle, Andrzej Iwiński w roli Dziadka oraz podnoszący niewątpliwie morale zespołu zawodnik z Wrocławia – gościnnie Michał Chorosiński. Dynamicznie zmieniająca się akcja, przypomina faktycznie dobrze rozegrany mecz. Główna jedenastka jest ciągle obecna na boisku – scenie, nawet jeśli akurat nie wszyscy grają, tworzą tło dla danej sekwencji. Bywa to momentami męczące (jak uciążliwa bywa ciągła obecność chóru uporczywie komentującego i podkreślającego wydarzenia), ale faktycznie wpisuje się w pomysł Gietzki'ego. Nie jest to na pewno mecz o wszystko, mecz życia, ale zawodnicy grają fair, tworząc emocjonujące widowisko i, jako siedzący na widowni wierny kibic (oraz, w pewnym sensie, sędzia), jestem usatysfakcjonowana i nie przyznaję żółtej kartki (nie wspominając o czerwonej).
Julia Liszewska
Źródło: KULTURA I ROZRYWKA 2012-09-11