Alicja Müller „Ojciec umiera”, „Teatralia” nr 110, 16 października 2014
Niektórym dużym dzieciom śnią się zamarznięte dziewczynki z zapałkami, innym ojcowie. Ojcowie-bohaterowie, ale i – jak to się dzieje w spektaklu Tato – ojcowie-tyrani. Pierwsza scena wyreżyserowanego przez Małgorzatę Bogajewską przedstawienia to swoiste preludium stypy. Mamusia (Anna Rokita) trzęsie się, jakby odeszła lub zaraz odejść miała od zmysłów. Syn (Adam Szarek) nawet w taki dzień nie chce założyć krawatu. Właśnie zjadł kilka kabanosów. Wcześniej ich unikał, bo Ojciec (Marcel Wiercichowski) je lubił. Trzeba przecież było stać w opozycji, a na inny niż kiełbasiany bunt Franio się nigdy nie zdobył. Na katafalku trup albo raczej niby-trup. Wszak martwi nie pobrzękują na wiolonczelach. Zresztą we wspomnieniach żyje się wiecznie, a właśnie pamięć okazuje się tutaj właściwą przestrzenią gry. W retrospekcjach przeszłość zwykła powracać jako przeinaczona, zniekształcona, lecz niekoniecznie przekłamana. Najważniejsza jest bowiem prawda opowieści, nie detali. Doskonale wie o tym Bogajewska. To dlatego utrzymała spektakl w nieco absurdalnej, momentami poetyckiej estetyce udziwnienia. Bohaterowie drugoplanowi odgrywani są przez tych samych aktorów – być może to zabieg czysto praktyczny, ale w kontekście całej historii nabiera znaczeń dodatkowych. Służy zobrazowaniu działania mechanizmów pamięci, która jest zarazem precyzyjna i niepewna.
Sztuka Artura Pałygi to typowy, chociaż tylko na poziomie fabularnym, dramat rodzinny. „Tak, jak w życiu, jak w życiu!” – szeptanym krzykiem powtarzała pani z drugiego rzędu. Może więc razić jarmarczność przekazu. Bo czy to ładnie robić cyrk z tragedii? Zarówno w samym tekście, jak i w inscenizacji ciemna przytłaczająca opowieść łączy się na amen z nieco perwersyjnym dowcipem i spotęgowanym absurdem tak strasznych, że aż śmiesznych sytuacji. Tylko że w tym rażeniu jest metoda. Część traum Franio oswoił, przepracował. Pewnie sam z siebie się po trosze nabija. Część pozostaje niezmienna, wciąż rani jego ciamajdowate serce. Ale i w tych scenach, w których okrucieństwo staje się nieomal namacalne, groteska nie traci funkcjonalności. Pałyga i Bogajewska udowadniają, że komizm może być równie dojmujący, co tragizm. Szczególnie w świecie masowych mediów, które bombardują nas widokami skonwencjonalizowanego cierpienia. W spektaklu Tato mamy zaś do czynienia z wariacją na temat przemocy i ordynarności, a te – mimo że przedstawione kabaretowo – zjawiają się przed nami w swych najczystszych postaciach. Śmiech mrokiem podszyty jest wielkim atutem przedstawienia. Drugi to umiejętne balansowanie na granicy dobrego smaku.
Przedstawienie można by okrzyknąć antyapoteozą ojcostwa. Kreowany przez genialnego Wiercichowskiego bohater to ojciec karzący, posępny, niedostępny. Raczej niszczyciel niż stwórca, który staje się synekdochą przemocy jako źródła władzy i autorytetu. W tej kreacji potwora pojawiają się jednak pęknięcia. Mężczyzna stara się bowiem, choć nieumiejętnie i koślawo, żeby było „jak być powinno”. I nie ma tu na myśli patriarchalnego zdominowania domowników, lecz szczerą chęć uczynienia ich szczęśliwymi. Robi to karykaturalnie i pokracznie, prędko przeistaczając czułość w wybuchy nieokiełznanego gniewu. Jego bezradność wzbudza nie tylko odrazę, lecz także litość. Wbrew pozorom nie jest człowiekiem złym, ale beznadziejnie nienadającym się do roli, w którą przyszło mu się wcielić. Nie jest też człowiekiem niekochanym, a raczej niewiedzącym, co z miłością zrobić.
Franio tęskni za tatą (tak, ojciec i dla niego bywał „tatą”), chociaż jego gniewu obawiał się bardziej niż Niemców bombardujących miasto. Trudno orzec, czy kiedyś stanie się taki, jak on. Scena pogrzebu nie wróży jednak nic dobrego. Syn odtrąca ogłupioną rozpaczą, wymęczoną umieraniem męża matkę. Dlaczego nie przytuli kobiety, którą przecież kocha? Właśnie o tym jest Tato. O straszliwej niemożności porozumienia. O bezsensownie kaleczących się ludziach. O piekle ojców.”