Bodaj po raz pierwszy w przedstawieniu Mumio pojawia się silny akcent egzystencjalny. Silny do tego stopnia, że niektóre fragmenty przedstawienia, choć śmieszą, to także bolą.
Zaczyna się mrocznie. Scenę spowijają ciemności, które rozprasza tylko kilka świec. W samym centrum sceny stoi trumna. Po dłuższej chwili jej miejsce zajmuje dwóch smutnych i skupionych mężczyzn. Wyciągają wielką księgę, wgapiają się w nią i – z wielką trudnością, wykrzywiając się i mrużąc oczy – zaczynają odczytywać pierwsze litery. Składają z nich w końcu osobliwe słowo: „TESTUMENT”. Wiadomo już, że nie będzie tak do końca poważnie. Choć też i nie całkowicie kabaretowo.
Spełnione nadzieje i płonne obawy
Dwaj mężczyźni na scenie to Dariusz Basiński i Jacek Borusiński, współtwórcy grupy teatralnej Mumio. Przez ostatnie lata rzadko można było ich zobaczyć na deskach. Teraz wracają ze spektaklem pt. „Welcome Home, Boys”.
Muszę przyznać, że trochę obawiałem się tego spektaklu, choć jestem wielbicielem artystów z Mumio od początku istnienia grupy. Jej ostatni regularny program – „Lutownica, ale nie pistoletowa, tylko taka kolba” – powstał ponad 10 lat temu. Od tego czasu twórcy Mumio angażowali się w różne przedsięwzięcia. Jedne z nich były bardziej udane, inne mniej. Do tych pierwszych należał z pewnością występ w tegorocznym festiwalu opolskim z piosenkami Kabaretu Starszych Panów, ale też niedoceniony, a kapitalny tomik poetycki Dariusza Basińskiego „Motor kupił Duszan”. Do tych drugich zaliczyć można choćby ostatnie serie reklam Plusa, coraz mniej zabawne i przekonujące.
Basiński i Borusiński ze sceny rozmawiają z Borusińskim i Basińskimi z ekranu
Potem o Mumio było słychać coraz rzadziej. Od dawna mówili o nowym programie, ale konkrety pojawiły się dopiero w tym roku, przy okazji akcji crowdfundingowej w internecie. Okazało się, że przedsięwzięcie jest poważne – tym razem grupa miała sprawdzić się w formule łączącej kino i teatr. Szedłem więc na przedstawienie do warszawskiego Teatru Buffo, zadając sobie pytanie: czy podołają? Na szczęście moje obawy okazały się płonne. Jeśli ktoś miał nadzieję na powrót starego dobrego Mumio, to nadzieja ta spełnia się z nawiązką.
Klonowanie na żywo
Dotychczas możliwości Mumio na scenie były ograniczone jednym faktem: że jest ich tylko troje. Co prawda, Basińskiego, Basińską i Borusińskiego w „Lutownicy” wspomagał Jarosław Januszewicz, jednak to wspomniana trójka stanowiła i stanowi rdzeń grupy. Artyści poradzili sobie jednak z tym problemem – przez swego rodzaju klonowanie. Forma kinoteatru pozwoliła bowiem na to, by Basiński i Borusiński w jednym momencie grali cztery role: dwie na odtwarzanej, celuloidowej taśmie, a dwie – na żywo. W ten sposób zorganizowane jest wiele scen ze spektaklu „Welcome Home, Boys” – Basiński i Borusiński ze sceny rozmawiają z Borusińskim i Basińskimi (oraz innymi postaciami) z ekranu. To trudna sztuka, wymagająca perfekcyjnego timingu, jednak udała się w stu procentach.
„Welcome Home, Boys” to z jednej strony spektakl o wyraźnie zarysowanej fabule, a z drugiej – ciąg skeczów, które w większości mogłyby być prezentowane także niezależnie od fabularnego kontekstu. Historia opowiada o dwóch braciach – Macieju i Jędrzeju (niezapomniany duet z improwizacji nad kontrabasem w „Lutownicy…”). Po śmierci ojca dowiadują się, że ich matka – którą mieli za dawno zmarłą – w rzeczywistości żyje, i że muszą ją uratować. I tu zaczyna się absurd. Matka bowiem jest miniaturowa i mieszka w pudełku na półce, obok słoików z kiszonymi ogórkami. Żeby mogła przytulić synów do piersi, muszą ją powiększyć. A może jest jeszcze inna droga?
Ta zarysowana na początku opowieść przeradza się w prawdziwy rollercoaster nonsensownych zdarzeń. Uniwersum spektaklu zanurzone jest – jak się wydaje – w świecie polskich lat 70. i 80. (może to świat dzieciństwa samych artystów?). Pociąg, którym jadą bohaterowie, przywodzi na myśl złote czasy peerelowskich kolei. Widzimy znajome obrazki z przeszłości – jedna z postaci zostaje zabrana w szaloną podróż… saturatorem po ulicach miasta, szkoła podstawowa wygląda też nieco inaczej niż dzisiaj. Nawet zwariowany radiowiec prowadzący autorską audycję podczas wojny zapętla dwa wersy z przeboju Krystyny Prońko „Jesteś lekiem na całe zło”. Pomaga mu w tym Tomasz Drozdek, odpowiedzialny za stronę muzyczną spektaklu, ubarwiający przedstawienie przy pomocy przedziwnego instrumentarium.
Śmiech i ból
„Welcome Home, Boys” to długi spektakl. Prawdopodobnie nie każdy będzie w stanie znieść taką dawkę absurdu. Mimo to przez ponad dwie godziny w Buffo było słychać nieustające salwy śmiechu. Gdyby np. opowiadana przez esesmana w oficerkach i mundurze (Borusiński) historia o tygrysicy Kirsten weszła do programu „Lutownicy” czy „Kabaretu Mumio”, stałaby się tam jednym z najmocniejszych punktów. Nieco bardziej kabaretowa piosenka „Szczęście na dworze” mogłaby z powodzeniem konkurować ze słynnym „Kubeczkiem z wiewiórką”. Jednak bodaj po raz pierwszy w przedstawieniu Mumio pojawia się silniejszy akcent egzystencjalny. Silniejszy do tego stopnia, że niektóre fragmenty przedstawienia, śmiesząc, także bolą. W sposób zabawny Mumio przedstawia historie, które w rzeczywistości byłyby trudne, poważne, które zahaczają o ludzie nieszczęścia i grzechy. O konieczność przyznania się do własnych, nieuniknionych słabości.
Wszyscy członkowie Mumio są w neokatechumenacie. Zapytałem Dariusza Basińskiego, czy to bycie we wspólnocie ma wpływ na to, co robią z Mumio, czy miało wpływ na ten spektakl. „Oczywiście, że tak – mówi Basiński. – Całe to drugie dno spektaklu jednak nas samych bardzo zaskoczyło. Nie planowaliśmy tego. Broń Boże, nie chcieliśmy pisać moralitetu. Chcieliśmy zrobić spektakl, który nas będzie cieszył, w którym nie będziemy kłaniać się jakimkolwiek gustom, ale będziemy podążać za tym, co sami robimy, co jest nam bliskie. Byliśmy więc zdumieni, że takie drugie dno się pojawiło, ale i zadowoleni, bo wiemy, że ono nie jest nachalne. Jeśli ktoś ma podobną wrażliwość, to tego dotknie – jeżeli nie, to zatrzyma się na tej warstwie komicznej i też będzie dobrze”.
Mumio jest grupą teatralną, choć przez media często klasyfikowaną jako kabaret. „Sami jesteśmy za to trochę odpowiedzialni, bo graliśmy w przeglądach kabaretowych” – mówi Dariusz Basiński. „Ale Mumio ciągle jest trochę na ziemi niczyjej. Bo z drugiej strony nie jesteśmy kabaretem, nie poruszamy wątków bieżących, także aktorstwo nasze jest nieco innego rodzaju niż w kabaretach, zwłaszcza dzisiejszych”.
Inspiruje ich teatr sensu stricto. Zapytałem Basińskiego o najważniejsze spektakle, jakie widział. Wspomniał sztuki Mrożka i „Braci Karamazow” w reżyserii Krystiana Lupy, wystawianych w Teatrze Starym w Krakowie. Inspirowały go też spektakle Teatru Wierszalin. „Pamiętam spektakle teatru Derevo, który gościliśmy jako GuGalander” (nieistniejący już teatr, a później klub w Katowicach, w którym Mumio rozpoczynało swoją artystyczną drogę – przyp. JP). „Podobało nam się, że jest to lekkie, a jednocześnie głębokie. Amerykanie czasami dobrze to robią w filmach obyczajowych. Pewne sceny mimo powagi sytuacji zawierają tam często ładunek niewymuszonego – bo w jakimś sensie życiowego, podpatrzonego w codzienności – komizmu. W naszym nowym spektaklu z kolei, w dość absurdalnej i komicznej fabule, mamy sceny, które opowiadają o sytuacjach w gruncie rzeczy poważnych, w których chyba każdy może się jakoś odnaleźć”.
W nowym przedstawieniu – ze względu na jego formę, wymagającą perfekcji czasowej – zabrakło trochę improwizacji i gry z publicznością. Basiński przyznaje, że tak było. Improwizacja jest jednak dla niego bardzo ważna. „Lubimy improwizację. Niesamowity jest ten balans, ten moment, kiedy człowiek staje nad przepaścią, i widzi, że dalej jest już tylko ciemność. Czy pojawi się kładka, po której będzie można dalej przejść i tę improwizację dokończyć? To jest to ryzyko, to jest sport ekstremalny. Ale mnie to napędza”.
Więcej tego typu elementów będzie w jednym z kolejnych programów Mumio. Bo planowane są co najmniej dwa. Jeden z nich to autorski spektakl, łatwo montowany, prosty, bez skomplikowanej scenografii, z dużą ilością improwizacji i gry z publicznością. W tej chwili artyści, wspólnie z Magdą Umer, przygotowują się też do spektaklu opartego na piosenkach Przybory i Wasowskiego. „Kiedyś wydawało się nam to szaleńcze” – mówi Basiński. „To w końcu próba zmierzenia się z partyturą, którą pamiętamy z wybitnych wykonań. Ale po wieczorze w Opolu, gdzie zaśpiewaliśmy dwie piosenki, okazało się, że to działa, że spodobało się. Jest to poważne wyzwanie, ale miło nam je podjąć”.
Tymczasem na jesieni w polskich teatrach znów będzie można zobaczyć „Welcome Home, Boys”. Warto. Grupa Mumio wróciła – silna jak nigdy dotąd. Niby taka jak zawsze, a jednak nieco inna.