„‚Samobójca’ w Teatrze Nowym- Proxima w Krakowie: Delirium czasów dobrej zmiany”
Wypijmy za błędy, czekając na samobójstwo. Piotr Sieklucki zamienia sztukę Nikolaja Erdmana zat. „Samobójca” w rozśpiewaną stypę. Z porywającym aktorstwem i aktualnymi treściami.
Stół przygotowany, goście usadzeni, gospodyni w pełnej gotowości. Stypę można uznać za oficjalnie otwartą. Zwłaszcza, iż nieboszczyk jeszcze ciepły. Na razie tylko od alkoholu, ale kto wie, co stanie się za kilka godzin. Przecież wszystkim tu zgromadzonym obiecano spektakularne samobójstwo. Pistolet musi wystrzelić. Jeszcze nie wystrzelił? Trzeba pogonić ociągającego się samobójcę! Przy wsparciu milczącej dotąd publiki. Niech bohater wieczoru wreszcie się czymś wykaże.
Coś się kończy, coś zaczyna
Ta stypa posiada rzeczywiście wyjątkowy przebieg. Coś się kończy, ale i coś zaczyna. Po dekadzie szukania własnej twórczej przestrzeni, Teatr Nowy w Krakowie żegna „piwniczny” obieg. Zamieniając małą scenę przy ulicy Gazowej na przestronną kamienicę przy Krakowskiej 41. Ambitne plany zakładają stworzenie kompleksu, w którym będzie pulsować życie artystyczne. Z kawiarnią literacką i miejscem dla rozmaitych wydarzeń kulturalnych. Stąd m.in. pozyskanie sponsora tytularnego (Proxima- Service). Centralnym punktem działalności pozostanie jednak sam teatr. Przeniesiony na drugie piętro kamienicy, gdzie wreszcie można puścić wodze fantazji. Ale zanim to się stanie, wypijmy za błędy. Przy „zakazanej” klasyce radzieckiej dramaturgii.
Kierujący teatrem Piotr Sieklucki, nowy etap w dziejach placówki zaczyna od „Samobójcy”. Dramat Nikolaja Erdmana co pewien czas wraca na rodzime afisze. Traktowany niczym swoisty tragikomiczny samograj. To bowiem wyjątkowo sugestywne świadectwo uwięzienia jednostki w opresyjnym systemie obłudy, oportunizmu, egoizmu.
Erdman pisał całość w latach 20. ubiegłego stulecia; po bolszewickiej rewolucji, gdy właśnie umacniał się stalinowski zamordyzm. Sam Stalin zadbał o to, aby w Związku Radzieckim sztuki nigdy nie wystawiono. Paradoksalnie, ten sam Erdman odpowiadał później za eksportowy przebój sowieckiej kinematografii – musical „Świat się śmieje”. Ale to „Samobójca” pozostał jego szczytowym osiągnięciem.
Pod względem wymowy tekst Erdmana przepełniają i skrajna mizantropia i absurdalne poczucie humoru. To zarazem sztuka na tyle uniwersalna, iż współgra z niemal każdą ustrojową transformacją. Co Sieklucki postanowił zmyślnie wykorzystać.
Dyrektor chce się zabić
Wielu starszym widzom „Samobójca” kojarzy się zapewne z brawurową telewizyjną inscenizacją Kazimierza Kutza z 1988 roku, gdzie tytułową rolę kreował Janusz Gajos. Tamten spektakl przede wszystkim rezonował z falą pieriestrojki, wywołując wszelkie demony komunizmu. Sztuka Siekluckiego wychodzi z innych założeń. Choć reżyser zachował historyczne realia oryginału, to znacząco zmienił sytuację wyjściową. Proponując autorską wariację tematu, gdzie duże znaczenie mają współczesne odniesienia.
Tytułowa postać to zatem nie bezrobotny nieudacznik, lecz… dyrektor plajtującego teatru. Gdy podejmuje decyzję o rzekomym samobójstwie, zyskuje przychylność de facto publiczności. To ona przecież, wspólnie z biesiadnikami przy stole, wyczekuje śmiertelnego wystrzału. Na widowni zasiada również Wiktor Wiktorowicz. Genialny literat, który krzykiem zagrzewa bohatera do samobójstwa. Bo też dyrektor Podsiekalnikow mógłby mu wyświadczyć przysługę. I zabić się w jego imieniu.
Telefon do prezydenta
Z ust intelektualisty Wiktorowicza padają chyba najbardziej istotne w sztuce kwestie. Choćby ta, w łopatologiczny sposób, tłumacząca sytuację inteligencji i proletariatu, czyli alegoria o kurze wysiadującej kacze jaja. Albo o tym, że ci, którzy żyją dla idei, nie chcą dla niej umierać. Wiktorowicz wyraża rozpacz i desperację twórców wyrzuconych poza nawias rewolucyjnych przemian. Marzących skrycie o staniu na barykadach, a na co dzień bezskutecznie zabiegających o odrobinę czyjejkolwiek uwagi.
Ten rewolucyjny ustrój, w którym sztuka to handel, ma oczywiście wiele wspólnego z obecnym stanem polskiej rzeczywistości. Hasło „dobra zmiana” przewija się wielokrotnie w rozmowach postaci. Publiczność ze śmiechem przyjmuje sugestię o broszce, tak jak telefon, który główny bohater wykonuje do głowy państwa (podczas niedzielnego pokazu był obecny prezydent Krakowa).
Bieżące analogie nie przesłaniają ponadczasowości sztuki. Jest ona widoczna choćby w porażającym, finalnym monologu matki samobójcy. Gdy po uprzątnięciu sali i odsłonięciu kotar, przez otwarte okno wydaje ona prawdziwy okrzyk rozpaczy. W obronie wszystkich nieszczęśliwych, niedostosowanych, cierpiących jednostek.
Teatr pełną gębą
Ten, słyszany chyba na całym Kazimierzu, lament, uświadamia, jak wielką moc kryje w sobie „Samobójca”. Przedstawienie Siekluckiego to teatr dosłownie i w przenośni pełną gębą. Rozśpiewany, biesiadny, pozbawiony czwartej ściany. Tu sceniczna akcja i scenografia stają się tu i teraz, a muzyczny akompaniament wytycza kolejne przystanki podróży. Podróży w takt śpiewanych po rosyjsku pieśni, która przez ponad 2 godziny mocno angażuje uwagę widza.
Duża w tym zasługa i porywającej obsady. Sieklucki, nie bez autotematycznej ironii, odgrywa dyrektorską personę przeklinającą masowe gusta (nikt nie przyszedł na Fausta, tylko ordynarną szmirę). Poruszające są kreacje Tomasza Schimmscheinera jako Wiktorowicza oraz Urszuli Kiebzak, grającej wspomnianą matkę tytułowego bohatera. Jak zawsze wyrazisty jest na scenie niezawodny Edward Linde- Lubaszenko. Po stypie na tak wysokich rejestrach emocji aktorskich, doprawdy trudno się pozbierać. Choć pistolet nie wystrzelił.